Ładowanie

Wymyślili wroga, podpalili Polskę. Znowu.

W miniony weekend przez kilkadziesiąt polskich miast przetoczyła się fala demonstracji pod hasłem „Stop imigracji”. Inicjatywa, za którą stała Konfederacja oraz środowiska narodowe i kibicowskie, miała w zamyśle obronić Polskę przed nadciągającym zagrożeniem. Obserwując te wydarzenia, można było odnieść wrażenie, że to przedsięwzięcie o podobnym stopniu pilności, co organizowanie pikiet w obronie środowiska naturalnego Marsa – cel może i szlachetny, ale wymierzony w problem, którego realność w proponowanej skali jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjna.

W polityce, która karmi się konfliktem, brak wyraźnego wroga jest stanem nie do zniesienia. Gdy więc ucichły już echa poprzednich bitew, trzeba było znaleźć nowy front. I znaleziono – wroga wyimaginowanego, bo przez to nieuchwytnego i niemożliwego do zweryfikowania. Można przeciwko niemu protestować bez końca, bo nigdy nie przyjdzie, by się skonfrontować.

Doskonałym studium przypadku jest tu postać Roberta Bąkiewicza. Jeszcze niedawno, z godną podziwu determinacją, organizował on patrole na granicy z Niemcami, by powstrzymać rzekomo szmuglowanych przez zachodniego sąsiada migrantów. Gdy okazało się, że jedyne, co można tam znaleźć, to spokój i cisza, energia poszukiwawcza nie wygasła. Została po prostu przeniesiona na ulice polskich miast. Skoro wroga nie udało się złapać na gorącym uczynku przy granicy, to znaczy, że musi już czaić się w środku kraju. Logika prosta i – co najważniejsze – nieweryfikowalna.

Oczywiście, w Warszawie i kilku innych miejscach pojawiły się kontrmanifestacje, które próbowały zakrzyczeć antyimigracjne hasła swoimi – o solidarności i otwartości. Na szczęście, dzięki interwencji policji, obie grupy w większości przypadków nie miały okazji do bezpośredniej konfrontacji.

Całe to zamieszanie pokazuje, jak łatwo w dzisiejszych czasach wykreować panikę moralną. Wystarczy głośno krzyczeć o zagrożeniu, by część społeczeństwa w nie uwierzyła, nie zadając sobie trudu, by sprawdzić, czy za rogiem faktycznie czai się potwór. Polityczny zysk jest oczywisty: mobilizacja elektoratu i poczucie misji. A że misja polega na walce z cieniem? Cóż, w walce z cieniem przynajmniej nie można przegrać.

Cała ta sytuacja to coś więcej niż tylko polityczny teatr. To przede wszystkim fascynujące, choć nieco depresyjne, studium ludzkiej natury. Oto ktoś rzuca w publiczną przestrzeń narrację wyssaną z palca, opowieść, która nie wytrzymuje pięciominutowej weryfikacji w internecie. Logika podpowiadałaby wzruszenie ramionami i powrót do swoich spraw. Ale logika w takich chwilach milczy, a do głosu dochodzą o wiele starsze i potężniejsze instynkty.

Zamiast weryfikować, ludzie natychmiast się polaryzują. Mechanizm jest prosty i skuteczny. Jedni, spragnieni poczucia wspólnoty i prostego wytłumaczenia skomplikowanego świata, chwytają tę opowieść jak koło ratunkowe. Drudzy, widząc ten absurd, z oburzeniem tworzą obóz przeciwny. I tak oto, w ciągu jednego weekendu, bez żadnego realnego powodu, społeczeństwo dzieli się na dwa plemiona gotowe skoczyć sobie do gardeł w obronie swoich, świeżo nabytych, świętych prawd.

Czy to nasza specyficzna, narodowa cecha? Pokusa, by tak myśleć, jest wielka, ale byłaby to kolejna forma narcyzmu. Prawda jest taka, że ta skłonność do plemiennego myślenia i podatność na dezinformację jest cechą gatunkową. Od wojen religijnych, przez polowania na czarownice, po dzisiejsze wojny kulturowe w internecie – schemat pozostaje ten sam. Ludzki mózg jest ewolucyjnie przystosowany do szukania przynależności i szybkiego identyfikowania wroga, a nie do chłodnej, analitycznej prawdy. Prosta, emocjonalna bajka zawsze wygra ze skomplikowanym, nudnym faktem. To zjawisko napędza politykę od Stanów Zjednoczonych po Filipiny.

A jednak, i tu dochodzimy do sedna, masz wrażenie, że u nas jest tego więcej i ma to szerszy wymiar. Choć mechanizm jest uniwersalny, nasze polskie podwórko zdaje się być dla niego wyjątkowo żyzną glebą. Może to efekt naszej historii, która nauczyła nas, że świat dzieli się prosto na „my” i „oni”? Może to dekady życia w systemie, gdzie oficjalna prawda była kłamstwem, zasiały w nas patologiczną nieufność do wszystkiego, co sprawia, że jesteśmy równie podatni na teorie spiskowe, co na oficjalne komunikaty? A może po prostu nasza klasa polityczna zorientowała się, że w narodzie tak poturbowanym przez historię, najłatwiej jest rządzić strachem i podsycaniem podziałów, bo nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg – nawet jeśli trzeba go sobie najpierw wymyślić.

Nie jesteśmy więc może gatunkowo głupsi, ale z pewnością historycznie bardziej doświadczeni w szukaniu wrogów. A to doświadczenie, niestety, procentuje.

Opublikuj komentarz