Ładowanie

Puste sejmowe ławy. Jak mnie to wkurza!

Mam taki nawyk, że lubię sobie czasem włączyć transmisję z Sejmu. To często lepsze niż kabaret, choć – trzeba przyznać – często doprowadza mnie do szewskiej pasji. Dlaczego? Prawie za każdym razem uderza mnie to samo – widok tych pustych krzeseł. Stoi sobie na mównicy jakiś facet, macha papierami, mówi o rzeczach niby ważnych – budżet, ustawy, przyszłość narodu – a na sali hula wiatr. Jakby ktoś zarządził ewakuację przeciwpożarową, o której zapomniał prelegentowi wspomnieć.

I to mnie, mówiąc po ludzku, wkurza. Bo ja, kiedy jeszcze pracowałem w firmie, to w niej byłem. Często nawet więcej niż deklarowane osiem godzin. I nikt mnie nie pytał, czy podoba mi się szef albo czy temat do przerobienia jest fascynujący. Miałem obowiązek tam być, pracować i tyle. Nawet jak niewiele było do roboty. A tymczasem naszym posłom płacimy – i to słono – za to, żeby tam siedzieli, żeby pracowali na rzecz kraju. Żeby słuchali, nawet największych bzdur wygadywanych przez oponenta, bo z tego słuchania rodzi się czasem mądra riposta albo dobra poprawka. To jest ich obowiązek, do cholery!

Od dawna chodzi mi po głowie pomysł, że może państwo posłowie powinni mieć wypłaty rozliczane w trybie godzinowym. Karta do odbicia przy wejściu na salę obrad i przy wyjściu. Nie siedzisz na tyłku w trakcie posiedzenia? Nie ma cię na liście płac za ten dzień. Proste? Ano proste. I zapewne okazałoby się skuteczne. Ciekawe, jak szybko by się okazało, że nawet najnudniejsza przemowa jest warta wysłuchania, gdy w grę wchodzą konkretne pieniądze.

Ale to nie wszystko, co mnie wkurza. Bo jak już się na tej sali zbiorą, to kultura osobista naszych przedstawicieli często woła o pomstę do nieba. Atmosfera kojarzy mi się z mocno przejaskrawionym targowiskiem w starym polskim filmie, tyle tylko że tam przekupki na bazarze przynajmniej miały jakiś towar do zaoferowania. A tu? Krzyki, zagłuszanie, jakieś wycieczki osobiste. Wciskanie się na mównicę „bez żadnego trybu” urosło niemal do miana standardu.

Apogeum tego cyrku osiągamy, gdy jeden z drugim, mieniący się wielkim patriotą, rzuca w stronę premiera tekstem o „kuli w łeb”, jak to zrobił poseł Edward Siarka. A potem bez żenady tłumaczy, że to taki cytat, taka licentia poetica. No litości! Panie Siarka, kula w łeb to sformułowanie nie tylko niegodne posła, to sformułowanie, które nawet AI by odrzuciła jako mowę nienawiści! A w mojej prywatnej opinii to sformułowanie obrzydliwe, okrutne i… tak po ludzku – wyjątkowo paskudne.

I tu dochodzę do sedna. Po co ci ludzie właściwie kandydują? Dla diet, dla immunitetu, dla prestiżu? Bo raczej na pewno nie po to, żeby uprawiać politykę. Na pewno nie dla dobra kraju. Bo polityka to ciężka, żmudna robota. To siedzenie na komisjach, czytanie setek stron druków i właśnie, do cholery, bycie na tych obradach.

Zwykły obywatel musi zasuwać swoje osiem godzin dziennie, żeby utrzymać rodzinę. I robi to, choć często nienawidzi swojej roboty. A poseł, deklarujący miłość do Ojczyzny, ma prawo mieć ją w nosie, kiedy tylko najdzie go ochota?

Coś tu jest fundamentalnie nie tak. I mam nieodparte wrażenie, że niejeden pracownik na kasie w supermarkecie ma w sobie więcej poczucia obowiązku niż połowa ludzi mieniących się posłami Rzeczypospolitej.

Opublikuj komentarz