Zaledwie wczoraj rano opublikowany został tekst o polskiej tolerancji w praktyce, a tymczasem już w popołudniowych wiadomościach podano informację, o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko polskiemu przedsiębiorcy spod Częstochowy.
Otóż kreatywny Janusz biznesu postanowił zatrudnić lege artis w swoim zakładzie przetwórstwa mięsnego sześciu imigrantów zarobkowych z Argentyny. Zaczyna się ciekawie, no i na pewno egzotycznie.
Przybysze z Ameryki Południowej raczej nie znają ani polskiej kultury, ni realiów, o języku czy przepisach prawa nie wspominając. Można ich zatem łatwo wykorzystać, a nazywając rzecz po imieniu, zniewolić, by u polskiego pracodawcy – pana i władcy, pracowali nie kodeksowe 8, a 16 czy 18 godzin dziennie.
Można ich zastraszać, można płacić pod przysłowiowym stołem, by minimalizować publicznoprawne należności pracodawcy. Taki Argentyńczyk, jeden z drugim, nie pójdzie na skargę do Inspekcji Pracy, pewnie nawet nie ma pojęcia o istnieniu takiej instytucji, wprost przeciwnie, pracuje pokornie ponad siły, ciesząc się legalnym zatrudnieniem – wszak ma zawartą umowę o pracę i możliwością regularnego wspierania finansowego swoich bliskich, oddalonych tysiące kilometrów od zimnej i mało przyjaznej Polski.
Przychodzi karnie do pracy, podpisując dwie listy obecności – etatową, wskazującą pracę w wymiarze 8 godzin dziennie i drugą, wykazując faktyczny czas wykonywania zadań. Ten drugi, nieformalny „etat”, to nie były dodatkowo płatne nadgodziny, lecz – według pracodawcy – kontynuacja dniówki, za odmowę której przewidziano „bonus” w postaci każdorazowego potrącenia kwoty 500 zł. A kiedy jeden z pracowników uległ wypadkowi przy pracy, kalecząc się dotkliwie przy obróbce mięsa, został pouczony, by w szpitalu powiedzieć, że skaleczył się w domu. I biznes się kręcił co najmniej dwa lata. Biznes zbudowany na niewolniczej pracy, nielegalnych działaniach i zaniechaniach, terrorze psychicznym, grożeniu deportacją. I to wszystko u Prawdziwego Polaka, patrioty, katolika spod świętego miasta.
Co poszło nie tak? Otóż nic. Proceder kwitnąłby do dziś, gdyby nie rutynowa kontrola Straży Granicznej, sprawdzającej legalność zatrudniania cudzoziemców w wybranych firmach. Być może widok umundurowanych funkcjonariuszy ośmielił Argentyńczyków, do opowiedzenia o matni, w której się znaleźli. Widać, warto mieć czasem zaufanie do munduru i wierzyć, że władztwo państwa, które mundur reprezentuje, wypełni należycie swoją rolę.
Co opisana historia ma wspólnego z tolerancją? Wszystko. Bo tolerancja to szacunek, traktowanie innych tak, jak powinno się traktować siebie, czy swoich najbliższych, to uznawanie czyjejś godności, uznawanie prawa do pracy, płacy i odpoczynku.
Tymczasem chytry przedsiębiorca pomyślał, że skoro w swej łaskawości zatrudni ludzi, za wszelką cenę chcących zarobić, to – to zrobi sobie prywatny mięsny folwark z niewolnikami.. A żeby zarobić na podróż, którą odbyli, zarobić na życie w Polsce i na życie pozostawionych rodzin, aż w końcu zarobić na powrót, to trzeba się u polskiego dozorcy niewolników nieźle napracować.
Zamiast bicza do poganiania, motywująca równie mocno będzie wizja deportacji – czyli de facto zostania z z niczym. W środku Europy. W połowie drugiej dekady XXI wieku. W uśmiechniętej Polsce.
Na marginesie – pan biznesmen, mimo istnienia obszernej dokumentacji i zeznań pokrzywdzonych, nie przyznaje się do winy i nie ma sobie nic do zarzucenia. Bo my, Polacy, jesteśmy dumni, hardzi, niepokonani.
Nam nikt nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne.
Amen!
Opublikuj komentarz