Ładowanie

Krzysztof Bosak „maratończyk” w marszałkowskim fotelu

Patrzę sobie na ten nasz polityczny cyrk i widzę scenę niemal symboliczną: Krzysztof Bosak, w nienagannie skrojonym garniturze, z powagą godną urzędu, prowadzi obrady Sejmu z fotela wicemarszałka. Sprawnie, z regulaminem w małym palcu, upomina posłów, udziela głosu, zarządza głosowania. Obrazek jak z podręcznika parlamentaryzmu. I człowiek się zastanawia, gdzie podział się ten chłopak, który zaledwie dwadzieścia lat temu, z ogniem w oczach, krzyczał o „Wielkiej Polsce” w szeregach Młodzieży Wszechpolskiej?

Otóż, nigdzie się nie podział. On po prostu dojrzał i zamienił uliczny aktywizm na długodystansowy maraton. I to jest, proszę Państwa, klucz do zrozumienia fenomenu pana marszałka. To nie jest historia o zdradzie ideałów, o której tak chętnie rozprawiają cynicy. To opowieść o żelaznej konsekwencji ubranej w coraz to nowe, bardziej pragmatyczne szaty.

Pamiętamy go jeszcze – najmłodszy poseł w ławach Ligi Polskich Rodzin, twarz twardego, bezkompromisowego eurosceptycyzmu, kiedy Unia Europejska jawiła się jego środowisku jako potwór zagrażający suwerenności, rodzinie i katolickim wartościom. Potem przyszła wyborcza klęska LPR w 2007 roku i dla wielu wydawało się, że to koniec. Zniknął z pierwszych stron gazet, co w polityce często jest równoznaczne ze śmiercią.

Ale Bosak nie zniknął. On po prostu zszedł do politycznej maszynowni. Zamiast krzyczeć na wiecach, zaczął szlifować idee w fundacjach i redagować kwartalniki. To był czas ostrzenia pióra i budowania fundamentów pod coś nowego, coś własnego. Tym czymś okazał się Ruch Narodowy – próba skonsolidowania rozproszonych sił nacjonalistycznych w jeden, sprawny organizm polityczny.

Jednak prawdziwym majstersztykiem, politycznym pokerem, okazała się Konfederacja. Bosak i jego Ruch Narodowy zrozumieli, że w pojedynkę mogą co najwyżej maszerować ulicami. Aby wejść do gry o prawdziwą stawkę, potrzebowali sojuszników. I znaleźli ich, tworząc przedziwny mariaż narodowców z wolnorynkowymi liberałami. To był strzał w dziesiątkę.

I tu dochodzimy do najciekawszej ewolucji. O ile w kwestiach suwerenności czy wartości społecznych Bosak pozostaje niezmienny niczym skała – twardy eurosceptyk, konserwatysta sprzeciwiający się aborcji i związkom partnerskim – o tyle jego program gospodarczy przeszedł fascynującą transformację. Dawny protekcjonizm i nacjonalizm gospodarczy Ruchu Narodowego ustąpiły miejsca hasłom, które mogłyby zdobić sztandary najbardziej zagorzałych libertarian. „Dobrowolny ZUS”, „drastyczne cięcie podatków”, „likwidacja podatku Belki”. To muzyka dla uszu przedsiębiorców i klasy średniej zmęczonej fiskalizmem państwa.

Krzysztof Bosak zdołał połączyć ogień z wodą: nacjonalistyczną mitologię oraz bój o suwerenność i tożsamość z wolnorynkowym zapałem do uwalniania gospodarki. Sprzedaje ten sam, twardy ideologiczny rdzeń, ale w nowym, lśniącym opakowaniu, które okazuje się zaskakująco atrakcyjne dla wyborców rozczarowanych jałowym sporem między dwiema największymi partiami.

Jego kariera to dowód, że w polityce liczy się nie tylko sprint, ale przede wszystkim wytrwałość maratończyka. Zaczynał na ideologicznym marginesie, by po dwudziestu latach zasiąść w prezydium Sejmu. I patrząc na jego spokój i determinację, mam nieodparte wrażenie, że ten maratończyk wcale nie zamierza zwalniać tempa. Wręcz przeciwnie, wygląda jak ktoś, kto właśnie minął półmetek i dopiero łapie drugi oddech.

Opublikuj komentarz