Kto się nie boi sztucznej inteligencji ręka w górę! Cudownie kinowy, elegancko zapakowany strach. W naszych głowach pojawia się wyobrażenie obiektywu HAL-a 9000, po ulicach maszerują lśniące chromem endoszkielety T-800, a z głośników dobiega beznamiętny głos zapowiadający, że ludzkość jest wirusem, którego należy się pozbyć. Matrix cię ma.
Zagrożenie ze strony AI to wygodne dla nas wyobrażenie apokaliptycznej przyszłości. Wróg, którego możemy sobie zwizualizować, nadać mu numer seryjny i ostatecznie – przynajmniej w scenariuszu – pokonać heroizmem i sprytem jakiegoś Johna Connora, który wychyla się z kanału z wielkim karabinem w jednej, a granatem w drugiej ręce.
Co nam mówi taka wizja? Może to, że lubimy się bać. I ten strach jest czysty, nieskomplikowany. I zawsze gdzieś tam pojawi się jakiś John Connor.
Walka z superinteligencją, która obróciła się przeciwko swoim twórcom, ma przecież w sobie coś z greckiej tragedii. To starcie tytanów, pojedynek na miarę naszych czasów i naszych przerośniętych ego. Wolimy wyobrażać sobie, że zginiemy z ręki cyfrowego boga, którego sami stworzyliśmy, niż przyznać, że zamiast tego utoniemy we własnych śmieciach, potykając się o butelkę po tanim napoju, lub dusząc się z powodu niewystarczającej ilości tlenu, czy też umierając z powodu hipertermii. To byłby, przyznajmy, dość żałosny koniec dla gatunku, który sam siebie nazwał homo sapiens. No i na pewno mniej widowiskowy. Roboty ze stali i chromu na pewno są bardziej cool.
No więc karmimy się wizjami buntu maszyn. Wizjami, które pozwalają nam zignorować fakt, że prawdziwe zagrożenie ze strony AI nie będzie miało twarzy Arnolda Schwarzeneggera. Nie będzie to robot strzelający laserami z oczu.
Raczej będzie miało postać algorytmu, który cichaczem i bez fanfar odmówi ci kredytu, bo mieszkasz w „złej” dzielnicy. Przybierze formę zautomatyzowanego systemu uzbrojenia, który podejmie decyzję o eliminacji celu w ułamku sekundy, bez mrugnięcia okiem, bez wyrzutów sumienia, bo ani jednego, ani drugiego ów system nie posiada.
Prawdziwym niebezpieczeństwem nie jest świadomość w maszynie, ale brak świadomości i odpowiedzialności u ludzi, którzy te maszyny programują i wdrażają w coraz to większym tempie, bo przecież główna nagroda czeka.
Wielka KASA, wielki Szmal…
Zejdźmy jednak na ziemię, bo tu, w naszym analogowym bagnie, robi się naprawdę ciekawie. A może nieciekawie…
I w tym miejscu ton felietonu musi się zmienić, bo i żarty się skończyły. Zanim jakakolwiek AI zdąży napisać swój manifest o eksterminacji ludzkości, my sami możemy z powodzeniem doprowadzić ten projekt do finału. Robimy to zresztą z godną podziwu konsekwencją.
Zacznijmy od naszego domu – planety. Zmieniliśmy ją w globalne wysypisko i podgrzewany kontener. Topimy lodowce z zapałem dziecka roztapiającego plastikową figurkę żołnierza nad zapalniczką. Produkujemy plastikowe odpady w tempie, które sprawi, że przyszli archeolodzy będą datować naszą epokę na podstawie warstw toreb foliowych i jednorazowych kubków. O ile będą przyszli archeolodzy… Zmiany klimatyczne to nie jest już odległa groźba, to codzienne doniesienia o pożarach, powodziach i suszach, które kwitujemy wzruszeniem ramion, przełączając kanał w telewizji. Bo to przecież nie u nas, tylko gdzieś tam daleko. Bo u nast to nawet jest zimniej, niż w zeszłym roku…
No więc zmieniamy kanał i co widzimy? Ot choćby Politykę. A raczej jej żałosną parodię. Bo czy polityką można nazwać renesans ruchów populistycznych, które żerują na najniższych instynktach: strachu przed obcym, nienawiści do elit i tęsknocie za prostym światem, który nigdy nie istniał.
Demokracje, budowane przez pokolenia, kruszeją pod naporem demagogów, którzy obiecują proste rozwiązania na skomplikowane problemy. Obniżymy podatki i nasypiemy wam kasy do portfeli. Przewrócimy stolik i wszystkim będzie się żyło lepiej. Rozliczymy tą nieudolną władzę, tylko dajcie ją w nasze ręce. Jesteśmy tacy jak wy.
Fajne te hasła. Pewnie dlatego tak im wierzymy. Fajne i takie… ludzkie… Bo, kto nie chce obniżenia podatków i Paradyzji na wyciągnięcie ręki? No kto?
A w międzyczasie krytyczne myślenie staje się towarem deficytowym, zastępowanym nagminnie przez wiarę w nagłówki i memy.
Ta społeczna, polityczna i ludzka erozja nieuchronnie prowadzi do konfliktów. Najpierw z sąsiadami, bo myślą inaczej i mają większy dom. Później z ludźmi o innych niż nasze poglądach politycznych. Później z Niemcami, LGBT, uchodźcami i … i wszystkimi, którzy się od nas trochę różnią. Wiadomo, jak się różni to to na pewno jest zdrajcą i arcywrogiem.
Tymczasem widmo wojny o globalnym zasięgu, które miało być reliktem XX wieku, znów zagląda nam w oczy, podsycane nacjonalizmem, populizmem i coraz bardziej odczuwalną walką o kurczące się zasoby planety.
Dobrze by było, gdyby w końcu dotarło do nas wszystkich, że największym zagrożeniem jesteśmy my sami. Nasza zdumiewająca, niemal nieskończona zdolność do samousprawiedliwienia i ignorowania faktów pcha nas wprost w objęcia katastrofy klimatycznej o skali globalnej, a po drodze może jeszcze kilku wojen.
Staliśmy się gdzieś tam po drodze mistrzami w racjonalizowaniu własnych błędów. Zanieczyszczamy? „Ale inni zanieczyszczają bardziej”. Głosujemy na populistów? „Bo ci drudzy byli jeszcze gorsi, więc wybraliśmy mniejsze zło”. Coraz częściej i częściej stajemy się ślepi na własną hipokryzję i głusi na argumenty, które może i są słuszne, ale… ale burzą nasz wygodny obraz świata. Bo przecież liczy się tu i teraz, czyż nie?
I w tym wszystkim zapominamy, że sztuczna inteligencja nie jest demonicznym mordercą z przyszłości o wyglądzie lśniącego robota. Jest tylko (i aż) narzędziem. Młotkiem, którym można wbić gwóźdź albo rozbić komuś czaszkę.
AI w naszych rękach staje się nie tyle zagrożeniem co rodzajem ostatecznego wzmacniacza. Wzmacniacza naszych uprzedzeń, naszej chciwości, naszej głupoty i naszej skłonności do autodestrukcji. To my uczymy ją, jak dzielić ludzi, jak optymalizować systemy nadzoru, jak prowadzić wojnę skuteczniej i bez moralnych dylematów. AI nie będzie musiała się buntować, aby nas zniszczyć. Wystarczy, że posłusznie wykona nasze własne polecenia.
I taki będzie koniec świata – innego nie będzie. Prędzej czy później ludzkość wymyśli coś, co doprowadzi do globalnego kataklizmu. Może za 10 lat, może za 200. Ale na pewno jej się uda.
Czy naprawdę potrzebujemy więc superinteligencji, żeby dokonać dzieła samozniszczenia?
Czy narzędzie jest winne, gdy używa go szaleniec?
I wreszcie, patrząc na świat, który sami sobie tworzymy – czy gdyby maszyna faktycznie doszła do wniosku, że jesteśmy wirusem, to czy tak bardzo by się pomyliła?
Opublikuj komentarz