Czy samozwańczy obrońcy polsko-niemieckiej granicy z Ruchu Obrony Granic Roberta Bąkiewicza złapali chociaż jednego migranta?
Zawsze z pewną dozą rezerwy podchodzę do ludzi, którzy z entuzjazmem poświęcają swój wolny czas na zajęcia nieprzynoszące dochodu, a wymagające noszenia kamizelki. Zazwyczaj zwiastuje to albo początek kariery w wędkarstwie, albo w polityce, co w naszych warunkach nierzadko bywa procesem bazującym na opowieściach o wielkiej rybie, czymkolwiek owa ryba by nie była. Tegoroczne lato przyniosło nam nową formę łapania wielkich ryb: obywatelskie patrolowanie granicy.
Inicjatywa, firmowana przez znanego entuzjastę publicznych zgromadzeń, pana Roberta Bąkiewicza, przedstawia się jako przedsięwzięcie śmiertelnie poważne. Chodzi o obronę Ojczyzny, ni mniej, ni więcej. O uszczelnianie flanki, na której państwo rzekomo położyło się spać. Obserwując medialne doniesienia, można było odnieść wrażenie, że oto rodzi się nowa, spartańska siła, która gołymi rękami i siłą patriotycznego uniesienia powstrzyma każdy wrogi napór.
Nieco zniesmaczony całą tą sytuacją, postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. I muszę przyznać, że autorom tego ruchu należy się szacunek za innowacyjność. Jest to bowiem, o ile mi wiadomo, pierwsza na świecie strategia militarna, której kluczowym elementem jest przyznanie się do strachu. Jak doniósł dziennikarz, który przeniknął w szeregi tych wojowników, podstawowa dyrektywa taktyczna na wypadek kontaktu z „wrogiem” brzmi: zadzwoń na 112 i powiedz, że się boisz.
I tu można podejść do zagadnienia w sposób humorystyczny. Wszak jest ona niezwykle bezpieczna dla samych patrolujących, co w dzisiejszych czasach, gdy wszyscy dbamy o swoje dobre samopoczucie, jest wartością nie do przecenienia. Heroizm tak, ale bez zbędnego ryzyka. Po drugie, w sposób genialny przerzuca się całą odpowiedzialność na te same służby państwowe, którym zarzuca się nieudolność. To majstersztyk. Wzywamy policję, bo sami się boimy, a potem, gdy już przyjedzie i wykona swoją pracę, możemy triumfalnie ogłosić, że to dzięki naszej presji i czujności państwo wreszcie zaczęło działać. Człowiek czuje się sprawczy, a jednocześnie nie musi robić niczego, co mogłoby skutkować zadyszką lub koniecznością konfrontacji.
Równie ciekawy jest aspekt prawny całego przedsięwzięcia. Otóż „obrońcy” z wielką lubością powołują się na instytucję ujęcia obywatelskiego, dającą im, w ich mniemaniu, niemal policyjne uprawnienia. Cały ten misterny konstrukt opiera się jednak na drobnym nieporozumieniu. Panowie mylą bowiem „przestępstwo” z „wykroczeniem”. To detal, szczegół techniczny, ale w systemie prawnym dość istotny. To tak, jakby chirurg pomylił wyrostek robaczkowy z trzustką – niby oba są w brzuchu, ale skutki interwencji mogą być zgoła odmienne. Bo ujęcie obywatelskie jest osadzone w przepisach i w tychże przepisach jest wyraźnie napisane, że może mieć miejsce w przypadku PRZESTĘPSTWA. Nie wykroczniea – a takim jest próba nielegalnego przekroczenia granicy.
Można by pomyśleć, że to wynik niedoczytania. Ja jednak podejrzewam coś głębszego. To znak naszych czasów. Po co zawracać sobie głowę nudnymi kodeksami, skoro mamy własne, wewnętrzne poczucie słuszności? Skoro czuję, że coś jest wielką zbrodnią, to znaczy, że nią jest, a co na ten temat sądzi jakiś tam Sejm i jego ustawy, jest rzeczą drugorzędną. To wygodna filozofia, uwalniająca od obowiązku myślenia i weryfikacji faktów. Uwalniająca od prawa.
I tu dochodzimy do pytania, po co to wszystko. Kto i dlaczego decyduje się na udział w takim spektaklu? Odpowiedź wydaje się prostsza, niż można sądzić. W skomplikowanym świecie, w którym realne problemy – od inflacji po stan służby zdrowia – są przytłaczające i trudne do rozwiązania, taka „obrona granic” oferuje cudowną prostotę. Jest wróg, jest misja, jest kamizelka dająca poczucie przynależności do elitarnej grupy. Można poczuć się ważnym, potrzebnym, można na chwilę zapomnieć o szarej codzienności. To eskapizm w wersji paramilitarnej.
Oczywiście, są też beneficjenci tego stanu rzeczy. Na trybunach siedzą politycy, którzy zacierają ręce, widząc, jak oddolna energia i autentyczne lęki społeczne zamieniają się w polityczne paliwo dla ich własnych wehikułów. Oni dostarczają scenariusz, a reszta gra w nim za darmo, w poczuciu spełniania patriotycznego obowiązku. To układ idealny.
Cała ta historia nie jest więc opowieścią o obronie Polski. Jest opowieścią o głębokim kryzysie zaufania, o tęsknocie za prostymi odpowiedziami i o cynizmie, który potrafi tę tęsknotę wykorzystać. Największe szkody w tym wszystkim nie dzieją się wcale na granicy z Niemcami. Dzieją się w naszych głowach, w przestrzeni publicznej, w której powoli zaciera się granica między prawdą a dezinformacją, między służbą a przedstawieniem.
A skoro już o realnych skutkach mowa, to warto na sam koniec zadać to najprostsze, niemal buchalterysjne pytanie: ile zatem nasi dzielni obrońcy granic, bohaterowie letnich doniesień medialnych, ujęli imigrantów?
Odpowiedź, jeśli wierzyć oficjalnym komunikatom Policji i Straży Granicznej, jest zdumiewająco prosta i mieści się w jednej cyfrze, tej samej, która opisuje liczbę kwadratowych kół w rowerze. Zero. Żadnego. Ani jednego. I ten właśnie wynik jest najdosadniejszym podsumowaniem całego tego żałosnego przedstawienia.
Oraz to jak wielu ludzi uwierzyło w te bzdury!
Opublikuj komentarz