Ładowanie

Triumf Współczesności nad Rozumem, czyli Krótka Historia Ogłupiania

Na początku była potrzeba, prosta jak budowa maczugi. W małej, zwartej hordzie, drżącej ze strachu przed dzikim zwierzem, uznanie stada było polisą na życie. Poklepanie po plecach przez wodza oznaczało dostęp do mięsa i bezpieczeństwo. Pochwała była sygnałem: „jesteś wartościowy, wnosisz coś do wspólnoty, jesteśmy twoim wsparciem”. Nasze mózgi przez tysiąclecia uczyły się, że aprobata jest jak ciepło ogniska i micha strawy – niezbędna. Była to solidna waluta, oparta na fundamencie realnej wartości: umiejętności, siły, mądrości.

A dzisiaj? Dzisiaj tę walutę wymieniliśmy na cyfrowe paciorki. Na lajki, serduszka i liczbę obserwujących. Zamieniliśmy odżywczy posiłek na niekończącą się dostawę pustych kalorii dla ego.

I to właśnie jest oś, wokół której kręci się całe to cyfrowe szaleństwo. Nastąpiła wielka dewaluacja. W zalewie informacji, w tym niekończącym się wodospadzie treści, wygrywa nie to, co mądre, ale to, co proste. Nie to, co zmusza do myślenia, ale to, co pozwala nie myśleć wcale.

Dogłębna analiza geopolityczna, licząca pięć stron i wymagająca skupienia, tonie w sekundę, pociągnięta na dno przez zdjęcie tosta z avocado, lub kotka na lodówce. Artykuł o rewolucji w medycynie przegrywa z dziesięciosekundowym filmikiem z wakacji, na którym ktoś skacze do basenu. Media społecznościowe nie są po prostu nową platformą do zaspokajania starej potrzeby. Są jej fundamentalnym wypaczeniem. Centralnym mechanizmem tej podmiany jest nasz własny mózg, a konkretnie jego układ nagrody.

Sprytnie zaprojektowana architektura tych platform wzięła go na zakładnika. Każde powiadomienie, każdy czerwony znaczek, to obietnica strzału dopaminy. Ale haczyk tkwi głębiej. Najsilniejszy haj daje nie sama nagroda, ale jej niepewność. Ten mechanizm, znany jako „zmienne wzmocnienia”, to zasada działania jednorękiego bandyty. Odświeżając stronę, pociągamy za wajchę w nadziei na wygraną. Ta nieustanna, nerwowa pętla oczekiwania jest potężnie uzależniająca.

I tu dochodzimy do pierwszej, kluczowej zdrady: w tej grze nie wszystkie żetony mają tę samą wartość, ale automat promuje te najłatwiej przyswajalne. W zalewie informacji, w tym niekończącym się wodospadzie treści, wygrywa nie to, co mądre, ale to, co proste. Bo mózg, ten leniwy oportunista, zawsze wybierze szybki i łatwy strzał dopaminy. W efekcie, cała platforma staje się polem triumfu banału. Triumfu zdjęcia z wakacji nad rozumem.

To z kolei prowadzi do zdrady drugiej: erozji naszej psychiki. Zamiast budować stabilną samoocenę opartą na realnych kompetencjach (co psychologowie nazywają „nastawieniem na rozwój”), wpadamy w pułapkę „nastawienia na stałość”. Nie liczy się już to, co robimy i jak się rozwijamy, ale to, jak jesteśmy postrzegani. Każdy post staje się testem: „czy jestem wystarczająco atrakcyjny/ciekawy/szczęśliwy?”.

Napędza to niekończącą się spiralę porównań społecznych, ale w wersji ekstremalnej – konfrontujemy nasze brudne naczynia w zlewie z algorytmicznie przefiltrowaną, globalną kompilacją cudzych sukcesów. To walka, której nie da się wygrać, a jej owocem jest pokolenie z kruchą, chwiejną samooceną, uzależnione od zewnętrznej walidacji. Zamiast społeczeństwa myślicieli, stajemy się społeczeństwem odtwórców, których największą ambicją jest perfekcyjne skopiowanie kadru, który komuś innemu przyniósł popularność.

I w tym momencie, gdy mamy już precyzyjnie opisaną maszynę do produkcji niepewnych, rozproszonych i naśladujących innych ludzi, trzeba zadać sobie to najważniejsze, najbardziej niepokojące pytanie: czy to aby na pewno tylko biznes? Czy może ten psychologiczny bałagan to nie skutek uboczny, a główny, choć niewypowiedziany, cel?

Bo spójrzmy prawdzie w oczy: bezrefleksyjnym, skłóconym i uzależnionym od prostych bodźców tłumem steruje się znacznie łatwiej. Obywatel, który czerpie wiedzę o świecie z memów, a poczucie wartości z liczby serduszek, jest idealnym materiałem do manipulacji. W aspekcie reklamowym – kupi wszystko. W aspekcie politycznym – uwierzy we wszystko. W aspekcie naukowym – podważy wszystko, co wymaga wysiłku intelektualnego. Wielki Algorytm, który karmi nas tą papką, staje się idealnym narzędziem inżynierii społecznej.

I takiego obywatela, łaknącego medialnej papki, dużo łatwiej sprzedać jest jako produkt, czy to korporacjom pragnącym większej sprzedaży, czy też partiom pragnącym większego poparcia. Bo tym właśnie jesteśmy – produktem sprzedażowym dla firm, które sprzedają nas w pakietach, sprzedają nas tym, których na takie pakiety stać. I jesteśmy produktem doskonałym, takim, który się nie zepsuje na skutek analizy faktów czy zwykłego fact checkingu. I jeszcze jesteśmy takim produktem, którym nadal będzie można sterować, w razie gdyby ktoś inny zapłacił za nas więcej.

I gdy już wydaje się, że ten obraz jest tak bardzo ponury, że bardziej już chyba się nie da, na scenę wkrocza nowy gracz. Anioł stróż i kat w jednym. Sztuczna Inteligencja.

Obiecująca pomoc, a oferująca ostateczne narzędzie do outsourcingu myślenia.

Po co uczyć się pisać, skoro AI napisze? Po co zmagać się z problemem, skoro AI go rozwiąże? To logiczne zwieńczenie procesu. I tak jak media społecznościowe odebrały nam autentyczność, tak AI odbiera nam sam proces myślenia. I to nie są już tylko spekulacje. Badacze z UCLA alarmują, że używanie AI do zadań kreatywnych prowadzi do generowania pomysłów bardziej jednolitych i o niższej jakości. AI, zamiast nas wzmacniać, uśrednia nas, sprowadzając do wspólnego, maszynowego mianownika. Przecież to nic innego jak mokry sen każdego, kto marzy o kontroli – społeczeństwo, które nie tylko konsumuje te same treści, ale którego myśli są formatowane przez tę samą maszynę.

Co zatem robić? Bunt. Ale nie naiwny bunt polegający na skasowaniu aplikacji. To musi być bunt intelektualny. Świadomy wybór tego, co trudne, nad tym, co łatwe.

Przeczytanie książki, gdy wszystko wokół krzyczy, byś obejrzał krótki filmik. Podjęcie wysiłku, by pomyśleć samodzielnie, zamiast prosić maszynę o gotową odpowiedź. To walka o ocalenie resztek naszej uwagi, naszej kreatywności i, ostatecznie, naszej wolności. To wybór między byciem świadomym człowiekiem a doskonale zoptymalizowanym produktem w systemie, który zarabia na naszej ignorancji.

Wreszcie to trening. Tak, zwykły trening naszego mózgu. Skoro wydajemy kasę, na siłownię, czemu nie zafundować sobie treningu tego – ważniejszego przecież – organu?

Bo trenować mózg na pewno warto. Dlaczego?

Dlatego, że najgroźniejszą możliwością nie jest to, że ten system jest zepsuty. Jest nią to, że działa dokładnie tak, jak został zaprojektowany. I wtedy móżg może się przydać…

Opublikuj komentarz