W karczmie „Pod Pękniętym Kilofem” smród był gęsty i siedzenia nijak nie uprzyjemniał. Mieszał się tam tedy zapach zjełczałego tłuszczu, kwaśnego piwa, mokrej trociny i niemytych ciał. Gwar, niczym rój wściekłych szerszeni, uderzał w uszy. Przy długim, zalanym piwem dębowym stole, siedziała hałaśliwa kompania krasnoludów. W powietrzu latały siarczyste przekleństwa, a ciężkie, drewniane kufle co i rusz z hukiem lądowały na blacie, pełnym resztek po sutym ucztowaniu.
Pośród nich, spokojny i jakoś tak smutny, siedział mag. Siwy był i stary. Oczy jego tylko świeciły łagodnym blaskiem, mądrość i wiedzę starca podkreślając.
Jeden z krasnoludów, o brodzie splecionej w cztery warkocze i nosie, który widział niejedną już bójkę, beknął potężnie, aż zatrzęsły się lichtarze na stole. Gimrack, herszt tej kompanii, bo on to był właśnie, wrzasnął zawadiacko. – A powiedz no, czarodzieju – gościu nasz dzisiejszy – zahuczał, przekrzykując wrzawę. – Tyś świat zjeździł, księgi czytasz. Wyłóż nam zatem, czemu w tym ludzkim kurest… yyy… królestwie na samej górze jego, to znaczy, o władyków mnie chodzi, tak, za przeproszeniem waćpana, dokumentnie wszystko szlag trafił? Zmieniają prawa częściej niż ja skarpety, ludzie wilkiem na się patrzą, a słowo ichniego ministra warte jest mniej niż…
Tu Gimrack puścił głośnego, przeciągłego bąka, wzbudzając salwę rubasznego śmiechu u kompanów. – Mniej niż to! – dokończył i obtarł brodę i wąsy z piany.
Gwar nieco przycichł. Gimrack jak już zadał pytanie, to jego towarzysze, znając go dobrze, przerywać nie chcieli. Krasnoludy tedy zwróciły oczy na maga. Ten westchnął ciężko. – Królestwa, mistrzu Gimracku, rzadko upadają od jednego ciosu toporem. Raczej toczy je od środka choroba, niczym zgnilizna, ot jak na ten przykład w belce stropowej. Z początku jej nie widać, a gdy cały dach trzeszczeć poczyna, na naprawę jest już zgoła za późno. Każda zgnilizna – zakarbujcie to sobie mości krasnoludzie – każda zaraza ma tedy swój początek, który tak nieznacznym jest, że i najbystrzejszy wartownik jej nie dostrzeże.
– To znaczy? – mruknął inny krasnolud, drapiąc się w brodę.
– To znaczy, że onegdaj było tu królestwo, w którym prawo stało ponad królem. Dura lex, sed lex, jak mawiali dawni moi mentorzy. Twarde prawo, ale prawo. A oni – władykowie znaczy – postanowili, że prawo ma stać nie ponad nimi, ale obok nich. Albo raczej za nimi, jak wierny pies, który tylko czeka na resztki z pańskiego stołu.
Mag urwał i odchrząknął znacząco, spoglądając na swój pusty kufel. – Ale żeby zdmuchnąć ten kurz historii, żeby prawdę wam opowiedzieć, naoliwić nieco gardło muszę, bo przeto wiecie, kurz – jako to ma w zwyczaju, w gardle właśnie najcześciej osiada. A o suchym pysku i z zakurzonym gardłem ciężko się opowiada – mnie staremu.
Gimrack parsknął. – Karczmarzu! Piwa dla naszego czarodzieja, na mój rachunek! Ale dobrego, jęczmiennego, nie tych popłuczyn, któreś nam zaserwował!
Gdy przed magiem stanął pełny, choć nie całkiem czysty kufel, ten upił solidny łyk i kontynuował. – Mieliśmy onegdaj w królestwie sąd, co to nawet nad królem stał, jeśli o ważne sprawy chodziło. Nie sąd to był dla ludu, to strażnicy raczej byli, którzy mieli patrzeć na ręce samym panującym. Aż pewnego dnia ci, co władzę dzierżyli, postanowili, że ten sąd im zawadza. Nocą więc, gdy porządni ludzie… tudzież krasnoludy porządne spali, zmówieni ze sobą władycy jednych sędziów usunęli, a na ich miejsce wsadzili swoich. Takich, co nie prawo znają, jeno wolę pana.. Quis custodiet ipsos custodes?
– Mów po ludzku, czarodzieju, a nie po elfiemu! – warknął Gimrack. – Jakie kustosze? Nie za mocneż to piwo dla ciebie?
– Pytam, kto upilnuje strażnika, gdy strażnik na sznurku jako pies służalczy chodzi? – odparł spokojnie mag. – Proste pytanie, na które owi zbóje, owi… No… nasi włądcy znaleźli prostą odpowiedź: nikt nie upilnuje, nikt. Tedy w nocy sędziów jednych usuwając, a swoich na ich miejsce wsadzając bezkarność swoją na długie lata przypieczętowali. A jak już się byli w swojej pewności okrzepli, tedy przyszła kolej na resztę. Tak prawo zmienili, by to władycy, a nie inni sędziowie, wybierali, kto ma sądzić….
– A to takie syny! – rzucił krasnolud, koło Gimracka siedzący – Na pohybel imże takim synom! Prawem, kurwa się tłumaczyli!!
– I sprawiedliwością takoż – dorzucił jego sąsiad, wyciągając brodę z kufla i wykręcając ją nad stołem.
– Aleć to chleba od tego ludowi przybyło. Tak mówią… – rzucił inny, ten, co to wcześniej, z pierdnięcia śmiał się najdłużej.
– Chleba może i przybyło, prawda. Jeno godność staniała. A gdy godność tanieje, to potem i za chleb przychodzi płacić więcej, niż wart. Bo gdy nie masz sprawiedliwości na świecie, to i poborca podatkowy weźmie ci ostatnią koszulę. I w prawie będzie! A gdy pan twój zechce cię z ziemi wygnać, nie znajdziesz obrony. Bo ten też się prawem zasłoni. Takie to jest to nowe prawo, kurwa ich mać. Aż się pewnego dnia budzisz niewolnikiem we własnej chałupie, nie wolnym kmieciem… Albo krasnoludem…
Jeden z biesiadników, barczysty i niczym kloc drewna sękaty zapatrzył się w swój kufel i beknął. Żałośnie. Po czym z westchnieniem smutnym cichym głosem rzekł spokojnie – Oj prawde mówicie panie magik, prawdę najszczerszą.
Magik westchnął także – Heroldzi królewscy, których się wtedy namnożyło, a którzy z publicznego grosza byli utrzymywani, zaczęli tkać iluzję – ciągnął mag. – Codziennie opowiadali ludowi, jacy z nich dobrodzieje i jak straszni są wrogowie. I że tych wrogów ino patrzeć. A spółki, co handlem solą, miedzią i drewnem stały, obsadzili swoimi. Szwagier na czele kopalni, pociotek w radzie nadzorczej lasów pańskich. To już nie było złodziejstwo. To było coś gorszego. Corruptio optimi pessima.
– Znowu! – ryknął Gimrack, choć tym razem bez złości, a raczej z rezygnacją. – Tłumacz, czarodzieju.
– Zepsucie najlepszego jest najgorszym rodzajem zepsucia – starał się wyjaśnić mag. – Jedna rzecz to ukraść sakiewkę. Inna to zatruć studnię, z której pije cała wieś. Tak tedy studnia zamiast wodę dawać spragnionym, śmierć im jeno powolną od trutki w ich ciała wsącza.
– Prawdę mówi magik, truciznę wsącza! I wszetecznitwo jeszcze też… – rudy krasnolud o zasnutych już mocno ze zmęczenia oczach wydarł się budząc sąsiada. Ten, że spał, nie do końca wiedząc o czym mowa mruknął tylko, że on sam przeciw wszetecznictwu to przeciwien nie jest osobiście, a wręcz przeciwnie, po czym nie czekając dłużej znowu łbem o stół się oparł i chrapać począł.
– A świadectwem tego niech będą ich czyny. – mówił dalej mag – Z funduszu dla wdów i sierot kupili sobie sprzęt do podglądania i podsłuchiwania. W czasach zarazy zawarli kontrakt na tysiąc wozów z medykamentami, zapłacili handlarzowi z góry, co dotąd jeno soloną rybą handlował , a i to ponoć tylko nieświeżą. Medykamentów nikt nie zobaczył. Złoto przepadło. Takie to rządy! Przecież oni jedną ręką budowali wielki mur, o zagrożeniu z zagranicy krzycząc , a drugą na granicach sprzedawali glejty na wjazd za twardą monetę.
– Toż to nie tylko złodziejstwo! – warknął Gimrack, uderzając pięścią w stół. – To jest, kurwa, partactwo! Każdy krasnoludzki kowal lepszy prowadzi interes!
– Albowiem celem nie był zysk, mistrzu. Celem była władza. Wasi przodkowie budowali te hale w żywej skale, by przetrwały tysiąclecia. Ci ludzie zastali królestwo z kamienia. A w dekadę zaledwie wydrążyli w nim tyle tuneli chciwości i zgnilizny, że ma ono dziś wytrzymałość pniaka zżartego przez korniki.
Wokół stołu panowała już cisza. Rubaszne śmiechy ucichły. Gimrack podrapał się w gęstą brodę, a jego pijacka wesołość zniknęła bez śladu. – Ponura to historia, czarodzieju. Co tedy dalej czynić nam wypada? Jaki koniec czeka takie królestwo?
Czarodziej wzruszył ramionami. – A jaki koniec czeka machinę, której tryby zrobiono z przerdzewiałego żelaza? Jak kuć dobrą stal, gdy ruda jest zanieczyszczona? Jak uczyć młodych, by dotrzymywali umów, gdy pieczęć królewska tyleż ma wartości co nadruki na taśmie papierowej w wychodku? Jak wymagać żeby lud chciał mieszkać w wielkiej górze, w skalnych komnatach, keidy góra sama się od środka zapada?
Mag wstał, zostawiając na stole kilka miedziaków. Spojrzał na krasnoludy, które po raz pierwszy tego wieczoru milczały, wpatrzone w swoje puste kufle. – I jak, mistrzowie – rzucił w ciszę. – Jak w tym wszystkim kochać taki kraj? Jakim sposobem?
Odszedł, a jego postać zniknęła w mroku karczmy. Przez długą chwilę przy stole panowało milczenie. Jeden z młodszych krasnoludów odchrząknął, próbując przełamać ciężką atmosferę. – No… to co? Może po jeszcze jednym? Karczmarzu!
Gimrack podniósł powoli głowę. Spojrzał na swój pusty kufel, potem na kompana, a jego oczy były dziwnie trzeźwe. – Daj spokój, chłopie – powiedział cicho, a w jego głosie nie było cienia dawnej rubaszności. – Jakoś mi… ochota na piwo odeszła.
Opublikuj komentarz