W ciszy, jaka potrafi zapaść tylko tuż przed świtem, grupa ruszyła naprzód. Poruszali się wzdłuż niewidzialnej granicy, którą znali lepiej niż najlepsi kartografowie. Każdy z nich był mężczyzną w sile wieku, każdy napięty jak postronek. Nie było mowy o strategii, nie było rozkazów szeptanych przez radio. Była tylko cicha, zbiorowa wola, instynktowne parcie ku terytorium wroga. Cel był prosty: zaskoczyć, zdominować, zabić.
Gdy dotarli do skraju osady, powietrze zgęstniało. W oddali zobaczyli pojedynczą postać, zajętą codziennymi sprawami, nieświadomą zagrożenia. To wystarczyło. Bez jednego okrzyku ruszyli. Dopadli go, powalili. Uderzenia były tępe i brutalne, zadawane tym, co mieli pod ręką – ciężkimi gałęziami, kamieniami. Inni dołączyli, szarpiąc i gryząc. To nie była walka, to była egzekucja. Chwilę później, gdy dzieło zniszczenia zostało dokonane, najeźdźcy wydali z siebie serię triumfalnych wrzasków, które poniosły się echem po okolicy. Dali znać, kto tu teraz rządzi. Potem zniknęli w gęstwinie równie cicho, jak się pojawili.
Brzmi jak opis walk plemiennych z jakiegoś zapomnianego zakątka Ziemi. Prawda? Otóż nic z tych rzeczy: bohaterami tego opisu nie byli ludzie. Byli nimi nasi najbliżsi kuzyni, szympansy. Pan troglodytes. Obserwacje takich zorganizowanych, brutalnych napaści, swoistych wojen między stadami, od dekad dokumentują prymatolodzy, z Jane Goodall na czele.
Aż ciarki przechodzą, gdy zdamy sobie sprawę, jak niewiele się zmieniliśmy. Zamieniliśmy jedynie leśne patyki na karabiny szturmowe, a kamienie na pociski balistyczne. Oprogramowanie jednak pozostało to samo. Ten sam terytorializm, ta sama ksenofobiczna agresja wobec „obcych”, ta sama potrzeba dominacji stada – czy nazwiemy je plemieniem, narodem, czy wspólnotą wyznaniową.
Tego typu zorganizowana przemoc wewnątrzgatunkowa wcale nie jest w przyrodzie ewenementem. Lwy, wilki, a nawet mrówki prowadzą regularne wojny o zasoby i terytorium. Z ewolucyjnego punktu widzenia to ma sens. Eliminacja konkurencji zwiększa szanse na przetrwanie własnej puli genetycznej. Nasze mózgi, ukształtowane przez miliony lat w warunkach ciągłej walki o byt na afrykańskiej sawannie, są do tego doskonale przystosowane. Mamy wbudowany mechanizm dzielenia świata na „my” i „oni”. „My” jesteśmy dobrzy, „oni” stanowią zagrożenie. Wraz ze wzrostem zagęszczenia ludności, ta presja tylko rosła. Więcej stad na tym samym terenie musiało prowadzić do częstszych i krwawszych konfliktów.
I tu dochodzimy do fundamentalnego paradoksu Homo sapiens. Jak to możliwe, że gatunek, który posiadł zdolność abstrakcyjnego myślenia, który potrafi zamknąć w pięciolinii IX Symfonię Beethovena i skomponować Requiem Mozarta, który wysyła sondy poza Układ Słoneczny i bada naturę czarnych dziur, wciąż ucieka się do najbardziej prymitywnych, zwierzęcych metod rozwiązywania sporów? Jak to się dzieje, że w jednej chwili potrafimy dyskutować o filozofii Kanta, a w drugiej usprawiedliwiać czystki etniczne, bo „oni” mają inny kolor skóry, modlą się do innego boga albo mieszkają po drugiej stronie rzeki?
To atawizm. Ewolucyjne echo, które wciąż dudni w naszych głowach. To dowód, że nasza kultura i technologia wyprzedziły naszą biologiczną ewolucję o tysiące lat. Wciąż nosimy w sobie oprogramowanie łowcy-zbieracza, które każe nam bać się obcego i bronić terytorium za wszelką cenę.
A jednak, po raz pierwszy w historii mamy realną szansę, by to oprogramowanie zaktualizować. Globalizacja, internet, swoboda podróżowania – wszystko to sprawia, że bariery między stadami zaczynają pękać. Coraz trudniej jest dehumanizować „innego”, gdy możemy z nim porozmawiać na czacie wideo, obejrzeć jego filmy i posłuchać jego muzyki. Zaczynamy rozumieć, że te wszystkie „stada” to tak naprawdę jedno, wielkie, globalne plemię ludzkie. Jesteśmy na dobrej drodze, by stworzyć jednorodną, świadomą społeczność.
Osobiście jednak, obserwując to, co dzieje się na świecie, pozostaję umiarkowanym pesymistą. Gdy patrzę na bestialską wojnę w Ukrainie, będącą podręcznikowym przykładem walki o terytorium, na pełen nienawiści konflikt między Izraelem a Hamasem, napędzany przez plemienne dogmaty, na dziesiątki innych, zapomnianych przez media rzezi w Afryce czy Azji, widzę wciąż ten sam, przerażający spektakl. Widzę szympansy z dronami i artylerią, realizujące swój ewolucyjny program z przerażającą, przemysłową precyzją. Nasza zdolność do tworzenia narzędzi zniszczenia przerosła naszą zdolność do panowania nad wewnętrznym zwierzęciem.
Stajemy więc przed ostatecznym pytaniem: co w nas zwycięży? Wyrafinowany humanizm, będący owocem naszej kruchej świadomości, czy prymitywna, zwierzęca natura, zapisana w podwójnej helisie naszego DNA?
Aby szala przechyliła się na stronę człowieczeństwa, nie wystarczą już tylko nowe technologie łączące nas w globalną wioskę. Potrzebna jest świadoma, tytaniczna praca u podstaw: edukacja, która uczy krytycznego myślenia zamiast posłuszeństwa stadnym instynktom. Pielęgnowanie empatii, która pozwala zobaczyć człowieka w przedstawicielu innego plemienia. I wreszcie odwaga, by przyznać, że największy wróg nie czai się za granicą, ale w mrocznych, prehistorycznych zakamarkach naszej własnej psychiki.
Opublikuj komentarz