Wiecie, co mnie wkurza?
Obrazek mnie wkurza. Ale nie, nie ten powyżej. Jaki spytacie? Oto polityk w garniturze, z twarzą natchnionego męczennika, który gaśnicą proszkową atakuje religijny świecznik. Przy okazji uszkadzając wzrok niewinnej kobiety. I nie, nie wkurza mnie sam ten gość – bo idiotów szukających poklasku nigdy nie brakowało. Nawet wśród ludzi z pozoru inteligentnych. Wkurza mnie państwo, które na faszystowski gest w sercu swojego parlamentu reaguje debatą. Publiczną dyskusją, która z chama z gaśnicą robi bohatera i trybuna ludowego. Przynajmniej w oczach co poniektórych polityków i całkiem sporej rzeszy wyborców.
Absurd.
Kolejny? Proszę bardzo. Wkurza mnie prezydent, który ludziom odmawia człowieczeństwa, nazywając ich „ideologią”.
Wkurza mnie staruszka na bazarze, która z nienawiścią w oczach krzyczy, że lidera opozycji trzeba zabić, a tłumek jej bezmyślnie przytakuje dorzucając własne równie mądre pomysły. Wkurza mnie, że świat wokół traci kolory. Z kolorowgo wyobrażenia przyszłości wyziera stare, przeżarte zębem czasu zdjęcie z niewielkimi już tylko plamami żywych kolorów.
Demokracja, jeszcze wczoraj jaskrawa i pełna kontrastów, dziś rozmywa się w jakiejś sepii. W jakimś mętnym, brunatnym bagnie. To nie dzieje się z dnia na dzień. Rdza też działa powoli i nie hałasuje kiedy pożera metal. Rdza milimetr po milimetrze, po prostu działa, działa tak długo, aż w końcu cała konstrukcja się wali. Po cichu. A my udajemy, że nie widzimy.
Historia podobno jest nauczycielką życia. Sądząc po tym, co się dzieje, musieliśmy być najgorszymi uczniami w klasie. Każdy, kto miał w szkole choćby jedną lekcję o XX wieku, powinien czuć niepokój.
Bardzo, bardzo mocny niepokój.
Bo to co teraz się dzieje kojarzy mi się z człowiekiem z pulsującym bólem w klatce piersiowej upierającym się, że to tylko zgaga. Pamiętacie Republikę Weimarską? W 1928 roku partia Hitlera miała śmieszne 2,6% poparcia. Cztery lata później, po kryzysie, w atmosferze strachu i upokorzenia, miała już 33% i władzę na wyciągnięcie ręki. Tyle wystarczyło. Trochę populizmu, trochę obietnic. Trochę wlanej w umysły nienawiści do innych. I co? Dziś, gdy mamy własny kryzys, własne lęki, własną wojnę za progiem i własnych radykałów obiecujących proste rozwiązania, radykałów wlewających nienawiść w złaknione umysły – dziś się pod tym połową narodu podpisujemy. I udajemy, że te liczby to tylko historia. Że nas to nie dotyczy.
Tak, to mnie wkurza.
Madeleine Albright pisała wprost: faszyzm nie umarł, on po prostu czekał. Czekał na osłabienie politycznego centrum, na polaryzację, na liderów, którzy karmią się pogardą dla demokracji i dzieleniem ludzi. Patrzę na wyniki wyborów w Europie i widzę jak mądrymi są jej słowa. Francja, Niemcy, Austria, my. Wszędzie tam, gdzie tradycyjne partie zawodzą, w próżnię wlewają się ekstremiści. Zjednoczenie Narodowe, AfD, Konfederacja. Kiedyś margines, dziś już prawie główny nurt. Jakieś skojarzenia? Temperatura w naszym bagnie rośnie powoli. Żaba jeszcze nie wie, że się gotuje. A my razem z nią. I też w niewiedzy.
Umberto Eco dał nam listę 14 cech „wiecznego faszyzmu”. To nie muszą być mundury i marsze z pochodniami. Wystarczy kilka składników.
Kult tradycji i odrzucenie nowoczesności? Jest. Strach przed „innym”? Oczywiście. Obsesja na punkcie spisku „globalistycznych elit”? Na każdym kroku. Pogarda dla słabszych i kult „silnego człowieka”? Proszę bardzo. Selektywny populizm, w którym tylko „my” jesteśmy prawdziwym narodem, a reszta to zdrajcy? To fundament naszej rodzimej polityki.
Koniec dyskusji.
Jak mnie to wkurza.
Te wszystkie ruchy – alt-righty, neofaszyzmy, prawicowe populizmy – karmią się tą samą trucizną. Teorią „Wielkiego Zastąpienia”, która głosi, że imigranci o innym kolorze skóry prowadzą „ludobójstwo przez zastąpienie”. Naprawdę? W XXI wieku, po całej wiedzy o Holokauście, wracamy do oceniania ludzi na podstawie ilości melaniny w skórze?
I tak, wiem, problem imigracji jest złożony. Wiem, że imigranci nie zawsze potrafią wpasować się w nasz świat. Czasami nawet rzeczywiście stanowią jakieś zagrożenie. Ale sprowadzanie tego do prostackiej, rasistowskiej narracji to dokładnie ten sam mechanizm, który napędzał brunatne koszule w latach 30. To ten sam schemat, który kończył się na rampie w Auschwitz, gdzie nieważne było, czy jesteś profesorem, czy złodziejem. Ważne było tylko to, że jesteś „inny”. Że jesteś szkodnikiem.
Arendt z kolei pisała, że totalitaryzm niszczy przestrzeń dla polityki, zastępując ją terrorem. Orwell ostrzegał przed nowomową, która ogranicza zdolność myślenia. Patrzę na media społecznościowe, na te uproszczone hasła, na te pełne nienawiści komentarze, na tę cyfrową inwigilację i „alternatywne fakty” i widzę, że te przestrogi to nie jest już literatura.
To jest nasza codzienna instrukcja obsługi rzeczywistości.
Dlaczego na to pozwalamy? Dlaczego Europa, kontynent przesiąknięty krwią XX wieku, krwią ludobójstwa, ofiar Aushwitz, Majdanku i Pawiaka, z entuzjazmem głosuje na siły, które są ideologicznymi wnukami tych, co tę krew przelali? Może komfort nas uśpił. Może uwierzyliśmy, że demokracja jest jak powietrze – po prostu jest i będzie zawsze.
Otóż nie będzie.
Ten świat, który znamy, nie zawali się z hukiem. On po prostu zardzewieje do reszty. Cicho i nieodwracalnie. Obudzimy się więc pewnego dnia w monochromatycznej ciszy, a pytanie „jak do tego doszło?” będzie już tylko pustym echem, echem odbijającym się między placem do egzekucji, a pałacem władców tego nowego „pięknego” świata.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że odpowiedź znamy od dawna. Znamy fakty. Znamy historię. Tylko nikomu nie chciało się wyciągać wniosków. Bo i po co? Jest dobrze jak jest. Czyż nie?
I któregoś dnia obudzimy się w śmierdzącej terrorem, brązowawo monochromatycznej ciszy. Z rękami umazanymi krwią.
I to właśnie ta wizja napawa mnie największym przerażeniem.
I to mnie wkurza.

Opublikuj komentarz